Zbigniew Rudziński

Poznaliśmy się kiedy jeszcze ja uczyłem się w średniej szkole muzycznej, a Tomek równolegle w liceum muzycznym [Państwowe Liceum Muzyczne w Warszawie]. Uczył wówczas w szkole taki nauczyciel harmonii – pan Aleksander [Aleksander Jarzębski (1910–1962)]. Był to człowiek, który więcej chciał robić i więcej widział niż zwyczajny nauczyciel. Zaproponował, że będzie nas uczył, tak ekstra, harmonii wykraczającej poza szkolny program. Wtedy na tych kursach lepiej się poznaliśmy, to był taki początek. Nie pamiętam już, co Tomek wtedy pisał, ale między innymi z naszych utworków ów nauczyciel zrobił później koncert szkolny.

Potem, już w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej pojawił się stypendysta angielski John Tilbury, który studiował fortepian. Zaprzyjaźniliśmy się z nim. Miał dostęp do najnowszej literatury muzycznej i zaczął nas namawiać na założenie zespołu, żeby grać tę muzykę. Nas interesowało to jako kompozytorów, jego jako pianisty. Pokazywał nam m.in. utwory minimalistyczne. W końcu mówi: „To robimy koncert”. Wtedy również zaczęło się tworzyć w Polskim Radiu Studio eksperymentalne.

Józef Patkowski był starszy od nas, ale nie była to jakaś olbrzymia różnica, i był bardzo otwarty na wszystko, co nowe. Poszliśmy do niego z propozycją zagrania koncertu, a on udostępnił nam studio w Radiu, bo miał takie możliwości. Organizowaliśmy też koncerty w szkole. Duchem tego był John Tilbury, ponieważ miał wiedzę, której myśmy nie mieli i partytury, które ściągał z Anglii. Jeden koncert, drugi koncert w studiu, nagle poszła fama, bo wtedy w całej kulturze polskiej było otwarcie na nowe rzeczy, i ludzie zaczęli walić drzwiami i oknami, oczywiście nie tak jak na mecz piłkarski, ale jednak przychodziły masy ludzi. Daliśmy kilka koncertów – my, to znaczy Tomek, John Tilbury i ja. Zapraszaliśmy również naszych kolegów instrumentalistów, pisaliśmy utwory specjalnie na te okazje. I w pewnym momencie, chyba John Tilbury powiedział, że trzeba się jakoś nazwać. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać. W końcu John mówi: „Może Musical Workshop?” Tak powstał „Warsztat muzyczny”.

To powtarzanie u Tomka strasznie wszystkim przeszkadzało, ludzie się zżymali. Ta muzyka była – użyć chcę słowa, ale wszystko wydaje mi się banalne… – ona była męcząca. Mnie osobiście to nie męczyło, ale to jednak tak mogło być odbierane – nie tylko w słuchaniu. On [Tomasz Sikorski] był takim, znowu powiem za mocno, był trochę masochistą psychicznym, nie fizycznym, ale taki faktycznie on był. Przejawiało się to w takich banalnych sytuacjach, że zamiast odwrócić się na pięcie i sobie pójść, i nie zadawać się z milicjantami, to się z nimi kłócił. I wszędzie chodził, wszędzie składał reklamacje. On miał wiele racji, ale kiedy gdzieś tam w restauracji, albo w kawiarni się awanturował, to nie było wtedy słuszne. Chodził i wpisywał się w te „książki życzeń i zażaleń” i bez przerwy tam wisiał.

Prawdopodobnie biczował się i męczył sam ze sobą, gdy zostawał sam, zaczynał pisać, tworzyć, układać te dźwięki. Trochę się powstrzymuję, dlatego, że uważam, że tłumaczenie muzyki, poznawanie kogoś poprzez jego muzykę, jest trochę złudne, ponieważ przeważnie są to stereotypy, że ktoś napisał taką muzykę, bo cierpiał psychiczne, miał jakieś problemy – to trudno udowodnić.

Ale ta muzyka, była irytująca, to na pewno. Mój stosunek był do tego inny, ale na publiczność to musiało strasznie działać. Szczególnie gdy dochodziło do takiego uporczywego powtarzania.

 

Źródło

Tomasz Piotrowski, Symbol i symbolizowanie w muzyce Tomasza Sikorskiego, Warszawa, 2008.